Wesołe miasteczko na patelni

Pierwszy etap przygotowania jest żmudny. Obierasz je z fartuszków, w które ktoś ubrał je w produkcji. A’la parówki – gość niezwykle rzadki na naszym stole. Przy obieraniu nachodzi mnie nieraz refleksja, dlaczego jedne są w pelerynkach, a inne nie. Akurat u nas te w pelerynkach najbardziej lubią dzieci. Trzeba się do każdej z nich umiejętnie dobrać.

Smakuj-zycie-coaching-rozwojowy-Anna-Meller

Kluczowy moment to odpowiednie nacięcie – dobrze zrobione niczym sprawną ręką chirurg. Lata doświadczenia, choć sporadycznego. Ale i tak procentują. Nacinam i śliski kokonik już nie wywinie się z ręki. Złapany w mocnym uścisku. Teraz można dać wolność parówkom. Zwinnie dookoła, cienką wstęgą odwijam je na wolność. W rękach zostaje plastikowa pelerynka. I potem kolejna, i następna. Prawdziwe oblicze parówek jest milsze w dotyku, bardziej naturalnej niż ich pelerynki. Ich ubranka nie pachną zbyt zachęcająco, więc szybko lądują w koszu. Regularnie w tej właśnie chwili towarzyszy mi dylemat, czy ten plastik nadaje się do recyklingu? W końcu lądują w śmiechach zwykłych.

Gdy plemię rusza do tańca

Gdy dzieci chcą parówki w wersji smażonej, kroję je na plasterki i włączam palnik pod patelnią. Wszystkie podobne do siebie, jak z jednego plemienia. Jedne nieco grubsze, inne nieco chudsze, spiesznie pocięte bez dbałości o równe proporcje. Z kilku parówek nagle robi się cały tłum! Plasterki na patelni najpierw siedzą cicho, jakby w skupieniu próbowały rozeznać miejsce, w którym się znalazły. Onieśmielone nie ruszają się i nie wydają żadnych odgłosów. Ale cierpliwości! Ta cisza i bezruch potrwa tylko chwilę. Już w następnej zacznie się rwetes na patelni. Plasterki zaczynają same skakać! Całkiem jak na placu zabaw! Najpierw pierwsza robi nieśmiałe salto, następnie druga i trzecia. A potem już ośmielone poprzedniczkami kolejne plasterki wywijają akrobacje na patelni. Prawdopodobnie niesione przez podgrzaną w ich wnętrzu wodę, skwierczą i skaczą nawet na kilka centymetrów do góry. Jakby żyły i bawiły się.

Lubię na to patrzeć. Daję im się wyszaleć. Jedne próbują robić salta, inne tylko podskakują. Jeszcze inne wydają śmieszny dźwięk skwierczenia, jakby chciały na siebie zwrócić uwagę, a potem onieśmielone jednak rezygnują ze skoku. Nie wiem, czy każda ma swoją ostatnią szaloną chwilę wolności ze skokiem nad patelnię, nim znikną w czyimś przewodzie pokarmowym.

Plasterki na razie cieszą się chwilą. A ja z nimi. Bo to naprawdę urocze, gdy patelnia zamienia się w wesołe miasteczko. Opalają się. Choć nie za bardzo. Pilnuje, żeby nie przypaliły się za mocno. Gdy brązowieją, ich zapach staje się nęcący. Ślina zaczyna płynąć i w brzuchu aż burczy. Taniec parówek się kończy.

Sekretne życie parówek

Wesołe miasteczko trwa tylko chwilę. Potem przychodzi kolejna – chwila jedzenia. Nagle parówki znów stają się zwykłymi plasterkami. Statycznie lądują na talerzu, a mi nieustannie w takich momentach przychodzą na myśl kadry z filmów o krasnalach i innych stworach które żyją swoim życiem poza naszymi oczami. Aż przychodzi ten moment, gdy na naszych oczach wracają do nadanej przez nas roli, znów zamierają i udają, że są tylko ogrodowymi skrzatami.

Więc może tak samo jest również z parówkami, które znów zamieniły się w nieruchome plasterki? Mnie nie oszukają. Ja już wiem, co potrafią. Może to na przykład pojazdy, których pasażerowie w skupieniu przygotowują się właśnie do kolejnej podróży na widelcu? Prawie jak w głąb ziemi. W głąb naszego przewodu pokarmowego.

U nas w domu plasterki dzielą się ostatecznie na trzy plemiona, które wędrują do różnych adresatów. Jedne lądują na talerzu bez żadnego towarzystwa. Drugie, na kolejnym talerzu, kapią się w ketchupie. A trzecie, te dla mnie, chrzczone są musztardą. Najlepiej tą czeską z zakręcaną wąską nakrętką. Często ciężko ją otworzyć. Za to wato się namęczyć, bo ten szlachetny smak w ustach warty jest walki z wieczkiem. Wyraźnie zauważam, że mój organizm na razie potrzebuje ciepłej energii, którą daje mięso, bo przy diecie wegetariańskiej marznę bez względu na porę roku. Zabieram więc parówki w podróż. Biorę je plasterek po plasterku, dziękując im, że dają mi ciepło i energię, której potrzebuję do życia.

Anna Meller

[csbwfs_buttons buttons=’fb,tw,li,pi,yt,re,st,ml,sk’]
(sk-Skype, tw-Twitter, li-Linkedin, pi-Pinterest, yt-Youtube, re-Reddit, st-Stumbleupon/Mix, ml-Mail, sk-Skype)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.